Tym razem luźny wpis z innego obszaru zwinnego – czyli rzeczywista wartość produktu. Będzie też przykład, jak mądre uświadomienie sobie własnych potrzeb potrafi nam, klientom zaoszczędzić mnóstwo kasy.
Na początek anegdotka. Kilka lat temu byliśmy rodzinnie w Ikei. Junior mój, który miał 4/5 lat uświadomił sobie w pewnym momencie, że jesteśmy w MAGAZYNIE (samoobsługowym).
I przejęty pyta:
Tutaj pojawia się temat rozróżnienia trzech poziomów:
- Potrzebuję
- Uważam, że potrzebuję
- Chcę
I w tym kontekście na warsztat bierzemy zegarki sportowe. Jest to fajny przykład do analizowania wartości – realnej oraz teoretycznej. I tego jak potrzeby sztuczne, wydumane, potencjalne potrafią wyciągnąć nam z kieszeni grube setki, a czasem tysiące złotych. Bo wydawało nam się, że czegoś potrzebujemy, zapłaciliśmy więcej i teraz mamy. I nie korzystamy. Czy to rowerek stacjonarny, czy odtwarzacz DVD, czy zegarek do biegania za 5/6k PLN.
Sucharek na dziś:
Zgodnie z tym przyznaję się – od ponad dekady biegam. Pierwszy bieg zarejestrowany to 12 czerwca 2012 – czyli dzień przed moimi 29 urodzinami (ciekawostka :)). Było to jeszcze w czasach nieodżałowanej aplikacji Endomondo (RIP 2020). Kto korzystał, ten wie.
Aktualnie niemal każde urządzenie z kategorii ‘wearables’ ma jakiś tryb śledzenia i rejestrowania aktywności sportowej. Niemniej do “porządnego trenowania”, to jednak potrzebny raczej zegarek sportowy. Głównych marek zegarków sportowych jest kilka, a najpopularniejsze to Garmin, Polar oraz Suunto. A jak było u mnie? JA swoją drogę do znalezienia rozwiązania w pełni mnie satysfakcjonującego przechodziłem wielostopniowo.
Krok 1 (2012) – bieganie z aplikacją
W dawnych czasach, kiedy zaczynałem moją przygodę z bieganiem – najczęściej zaczynało się z telefonem, a aktywność (trasa, dystans, itp.) była rejestrowana przez aplikację przy wykorzystaniu modułu GPS w telefonie i w 9 przypadkach na 10 – aplikacją tą było wspomniane Endomondo.
Prehistorię, typu “biegam bez aplikacji, na sam stoper” – znam jedynie z opowieści starszyzny ^^, więc nie będzie ona przedmiotem rozważań.
Endomondo było intuicyjne, darmowe (ok, była możliwość wykupienia premium, ale nienachalna plus były promki) i niemal wszyscy znajomi uprawiający sport tam byli 🙂 Ja potrzebowałem wiedzieć ile biegam, jak często, czy poprawiam się z miesiąca na miesiąc, lub z zawodów na zawody.
Aplikacja wszystko to mi oferowała, więc podsumowując – tego NAPRAWDĘ potrzebowałem, więc wartość produktu – bardzo wysoka.
Krok 2 (2013) – pojawia się pulsometr.
Jak spora część zaczynających przygodę z bieganiem, stwierdziłem, że to sport dla mnie i postanowiłem się w temacie edukować. Trafiłem oczywiście na forum bieganie.pl, oraz na mnóstwo mniej lub bardziej przydatnych artykułów, gdzie pojawiało się magiczne słowo “puls”. Jako, że monitorowanie treningu za pomocą pomiaru pulsu należy do najpopularniejszych i najskuteczniejszych* metod treningu, postanowiłem zainwestować w pulsometr.
*najskuteczniejszych z gwiazdką, ponieważ spora część osób trenujących i patrzących na tętno nie ma pojęcia jak robić to dobrze, a te osoby które mają pojęcie, mają też świadomość, jak bardzo zwodniczy jest to parametr w przypadku amatorów.
Kupiłem zatem za około 150 PLN kompatybilny z Endomondo (na bluetooth) zestaw – pas na klatkę piersiową oraz czujnik. Podobny do tego:
Z perspektywy czasu – UWAŻAŁEM, że potrzebuję, ale nie była to realna potrzeba.
Dlatego z uwagi na wygwiazdkowany wyżej fakt (że tętno to mocno niepewny wskaźnik), dziś wciąż zaliczam się do biegaczy biegających “na tempo” oraz “na samopoczucie”, a tętno traktuję do dziś jako miarę wspomagającą – a nawet jako ciekawostkę.
Wujek dobra rada – nie idźmy od razu w maraton 😉
Jak to już w przypadku biegaczy często bywa, niedługo pojawił się pomysł na maraton (spoiler: głupi pomysł na początek!). W związku z tym, kupiłem też oczywiście książkę “Bieganie metodą Danielsa” (a jakże!) i do maratonu przygotowywałem się z telefonem mierzącym czas i dystans. No i puls.
Niestety na maratonie telefon z Endomondo nie sprawował się tak przyzwoicie jak na treningach. I na atestowanej trasie (42,195 km) raz, że zmierzył mi 44 kilometry, dwa – czasy poszczególnych kilometrów były totalnie z czapy (patrz zaznaczenie) i jedynym plusem z tego że miałem go ze sobą jest ta mapka.
W związku z tym, postanowiłem kupić zegarek sportowy.
Krok 3 (2014) – aplikacja to za mało, więc witamy w rodzinie Garminowców
Jak już wspomniałem, głównych marek jest kilka – w gronie entry-level liczyły się wówczas właściwie dwie. Polar i Garmin. A że ja lubię kombinować i testować różne często dziwne konfiguracje, padło owszem, na Garmina, ale nie byle jakiego.
Moim pierwszym zegarkiem sportowym został Garmin 310xt. Ta recenzja mnie porwała 🙂 No bo oczywiście, początkujący biegacz i aspirujący maratończyk potrzebuje potężnego, triathlonowego zegarka sportowego klasy Iron Man 😀 W momencie kiedy kupowałem, była to już konstrukcja trzyletnia, ale bardzo stabilna, niemalże pancerna, ze świetnym wyświetlaczem i ogromniastą baterią. Jeśli zegarek trzyma w trybie GPS 14-18h, to wiedz, że coś się dzieje.
A że stwierdziłem, że skoro biegam, umiem pływać i jeździć na rowerze, jest szansa, że kiedyś pojawi się triathlon, to ochoczo sięgnąłem po ten model. W dodatku brytyjski Amazon (polskiego jeszcze wówczas nie było) miał jakąś promkę i za 600 PLN w prezencie (oczywiście, że od żony!) na urodziny przyleciał do mnie zegarek, w komplecie z pulsometrem na ANT+ (standard Garmina).
To naprawdę zegarek z gatunku “klękajcie narody” – miał wszystkie zalety powyżej (moduł GPS naprawdę świetny – dla odmiany kto pamięta, niech sobie przypomni ogólnoświatową walkę klientów Garmina posiadających Garmna Fenix 3), a dodatkowo wibracje takie, że niemalże rękę urywał. Nie było możliwości nie zauważyć chwili, w której zegarek informował “właśnie minąłeś kolejny kilometr”. No i ekran – do dziś #tęsknię.
Przypominam, że kupiłem zegarek, żeby biegać na tempo (potrzeba), do tego z pulsometrem z którego korzystałem w formie ciekawostki. Triathlonu nie uprawiam do dziś (mimo, że z zegarkiem zdarza mi się pływać).
I tu widzę to dwojako – zegarka NAPRAWDĘ potrzebowałem (i uważam do dziś, że to podstawa), jednak to JAKI zegarek kupiłem – to było zdecydowanie na wyrost. Czyli klasyczny LEANowy waste.
Krok 4 (2015) – dodaję footpod Adidasa
No właśnie – jeśli chodzi o footpody – ilu użytkowników, tyle opinii. Dla niebiegających – footpod, inaczej czujnik na nogę (najczęściej) posiada wbudowany akcelerometr, czyli czujnik dzięki któremu łącząc się z zegarkiem – za pomocą algorytmów poprawia się dokładność odczytu GPS (tunele, obszary gęsto zabudowane – kto biega, ten wie) oraz odczyt tempa chwilowego. Uprzedzając – u mnie działa(ł).
Odrobiłem pracę domową i na tej stronie dokładność mojego Garmina z footpodem Adidasa (miCoach Speedcell) była jedną z najwyższych. Kupiłem, przetestowałem i było lepiej. Znaczy się, jeszcze lepiej, bo wcześniej już było dobrze. Tempo chwilowe zamiast bezwładności 15-20 sekund zmniejszyło się do 1-2.
I tak sobie biegałem z tym footpodem ze cztery roki, jak to mawiał imć Zagłoba, zadowolonym będąc.
Z perspektywy czasu uważam, że nie był to zakup typu POTRZEBUJĘ, tylko CHCĘ, ale efekt w stosunku do nakładów (80 PLN), był bardziej niż zadowalający, więc wartość – bardzo wysoka.
Krok 5 (2019) – Stryd zamiast Adidasa
Ale jako że lepsze jest wrogiem dobrego, a popularność zaczął zyskiwać Stryd (czyt. podobno STRAJD), to zacząłem go rozważać. Na forum bieganie.pl było kilku posiadaczy i zdecydowanych entuzjastów, więc stwierdziłem, że gra może być warta świeczki.
I po kilku tygodniach rozważań, trafiłem na okazję, kolega który kończył przygodę z bieganiem, sprzedawał swojego Stryda, któergo kupiłem za pół ceny (1000 -> 500 PLN) z gwarancją. Noo, jak wszystko spiąłem, to się okazało, że jednak nie całkiem spiąłem, bo nie doczytałem, że mój Garmin to jednak nie lubi się ze Strydem i mam dość drogą ozdobę na but. Albo muszę rejestrować trening w trybie roweru z pomiarem mocy i potem konwertować na bieganie, tracąc część danych. Dziękuję, postoję.
Miałem dwie opcje – szukać nowego zegarka, albo pozbyć się Stryda.
Krok 6 (2019) – Garmin 310 off, Garmin 235 on
Zdecydowałem się na to pierwsze. To był moment, kiedy pożegnałem wysłużonego Garmina 310, a na moim nadgarstku zagościł jego młodszy kuzyn – Garmin Forerunner 235. Koszt – około 800 PLN. Teoretycznie niższy model, teoretycznie o niższych parametrach (np. słabsza bateria – 6-8h zamiast 14-16h), ale mniejszy, lżejszy i poręczniejszy, i dało się go połączyć z telefonem po Bluetootk, nie wymagał dodatkowego przekaźnika wpinanego w komputer. No i sporo nowszy. A, i dało się go połączyć ze Strydem.
To był zegarek z którym najdłużej się zgrywałem i przez ładne kilka czy kilkanaście tygodni miałem mocno mieszane uczucia. Najbardziej brakowało mi dużego prostokątnego wyświetlacza – jasnego, czytelnego, oraz większej liczy ekranów (bo Garmin 235 miał ich mniej niż moja pomarańczowa cegiełka). No i bateria.
Tak po prawdzie, jakbym nie kupił Stryda – to przesiadka na nowszego Garmina byłaby zbędna. Więc zakup z tych “uważam, że potrzebuję”, ale okazało się – że jednak nie bardzo. Największą zaletą okazało się bezpośrednie łączenie z telefonem. Trochę mało.
Krok 7 (2020) – Stryd out
Niemniej jego największą zaletą i całym clou kupienia go był Stryd, i potencjalne zwiększenie dokładności wyświetlania tempa chwilowego i dystansu. No i? No i nie pykło. Sprzęt polecany jako cudo, które działa jak złoto od wyjęcia z pudełka… Nooo, oględnie mówiąc – nie spełnił oczekiwań. Różnica między nim a footpodem Adidasa była w granicach błędu statystycznego. Więc jeśli wartość dwóch identycznych przedmiotów jest identyczna, ale koszt jednego jest znacznie większy – to zwrot z tejże inwestycji (ROI) jest znacznie niższy.
Aha, tak właściwie to przetestowałem DWA Strydy. Jak wspomniałem – kupiłem używkę na gwarancji. I po chyba 3 miesiącach padł. Więc w ramach gwarancji dostałem nówkę-sztukę. Ale różnicy dalej to nie zrobiło, więc moje zdanie się nie zmieniło.
Serio – różnica między tempem chwilowym pokazywanym ze Strydem a footpodem była żadna. Więc Stryd znalazł sobie nowego właściciela, ja odzyskałem zainwestowane środki. I całą historia skończyła się tak:
Naprawdę, uważam że była to jedynie zachcianka, bo nawet nie zasługiwało to na status “uważam, że potrzebuję”.
Krok 8 (2022) – żegnam Garmina, witam Corosa
Ale jak to czasem mówią, nic nie trwa wiecznie, przynajmniej w kwestii zegarków do biegania. Więc w końcu przyszedł czas na zmianę. Tym razem nastąpił mój transfer do stajni Coros. To stosunkowo młoda marka zegarków sportowych, która zyskała sobie sporą rzeszę fanów – w tym mnie.
Co ciekawe – model który jako całkowicie niespodziewaną niespodziankę ^^ dostałem na gwiazdkę – Coros Pace 2 (znów około 800 PLN), w wersji limitowanej był reklamowany przez ówczesnego rekordzistę świata w Maratonie – Eliuda Kipchoge.
I powiem Wam – że dla mnie to zegarek petarda. Ultralekki (w dniu premiery najlżejszy na świecie – jak go dostałem i wyjąłem z pudełka, to stwierdziłem, że muszę go włączyć, żeby się przekonać, że w środku jednak ma mechanizm 😉 bo waży 29 gramów (porównując do 72g Garmina 310, czy 42g Garmina 235).
Ma wszystko to, czego potrzebuję za bardzo przyzwoitą cenę. Różne tryby sportowe (fajnie zlicza przepłynięte długości basenu), jest tryb na rower (czasem rodzinnie jeździmy), jest multisport (jakbym jednak kiedyś pomyślał o triathlonie ;)), świetny GPS i fantastyczna baterię. Dość powiedzieć, że wychodząc na godzinny trening z Garminem 235 mającym 10% – zegarek padał po 20 minutach. Z Corosem wracam bez problemu i zegarek ma jeszcze 6% 🙂 Plus nie gubi się nawet na niewymiarowej bieżni i ma więcej ekranów które można sobie dostosowywać. Niektóre na zwykły trening, niektóre na zawody.
Wiem, że to też była zachcianka – ale tym razem znacznie lepiej przemyślana i wyszło świetnie 🙂 A nawet jeszcze lepiej. Wartość produktu bliska ideału 🙂
Krok 9 (2023) – Coros POD 2
Najnowsza zabaweczka, ma podobny status do pulsometru dekadę wcześniej, ale pozwala na bardziej zaawansowane zbieranie danych. Chyba dojrzałem do drugiego podejścia po Strydzie – i na razie jest w porządku. Zbiera sporo ciekawych informacji i czasem na nie patrzę.
Znów – zachcianka, tym razem za 500 PLN. Czy przydatna – do rozważenia za jakiś czas. Nie jest to game-changer. Ale aplikacja rysuje dodatkowe wykresy 😉
Podsumowanie.
Tutaj ciśnie się na usta cytat z Jurgena deSmeta, którego użył na szkoleniu, w którym brałem udział, parafrazując:
Do only what you KNOW you need, avoid things that you THINK you MIGHT need – as it’s waste and increse in complexity.
Jurgen de smet
To świetne podsumowanie. Zegarków sportowych są dziesiątki. Ich cena waha się od kilkuset, do kilku tysięcy złotych. Najczęściej, zwłaszcza te najdroższe – przytłaczają ogromem funkcji. Ja z drugiej strony mam najprostszy (co nie znaczy prosty) zegarek, który spełnia WSZYSTKIE moje potrzeby. I nowy kosztuje trzycyfrową liczbę złotówek.
Można lepszy? I tak i nie. Taki z większą liczbą funkcji? Na pewno. Taki, który oferuje to czego potrzebuję za równie rozsądne pieniądze? Wątpię. Bo to, że mam 100 funkcji, i płacę za 100 funkcji, a używam trzech – to raczej oznacza, że za 97 przepłacam 🙂
Z tym przemyśleniem Was zostawiam i jednocześnie w niedzielę 28 marca 2024 zachęcam do śledzenia Maratonu w Łodzi – będącego jednocześnie Mistrzostwami Polski w maratonie kobiet i mężczyzn.
Trzymajcie kciuki za zawodniczki i zawodników, bo trasa fajna, ale pogoda zapowiada się niełatwa, 20+ stopni i słoneczko.
Pozdrawiam serdecznie,
Marcin
4 comments
Ciekawy wpis, z którym mocno się zgadzam.
Na codzień staram się bardzo rozwaznie dokonywać zakupów gadżeciarskich (co nie jest tożsame z przesiadywaniem całymi wieczorami czytajać recenzję i weryfikować czy 48MPIX w danym telefonie jest lepsze niż w innym 32MPIX czy też czasy działania baterii – bo umówimy się, różnicy 10 minut pracy na pełnym ekranie – co to za różnica?).
Przed każdym zakupem, który mi “wejdzie do głowy” rozważam dokładnie, czy aby na pewno tego potrzebuję. I z reguły odpuszczam. Nie jestem przytłoczony masą niepotrzebnej (w momencie zakupu “oczywiście”, że jest mi potrzebna) elektroniki.
Minimalizm oraz świadome zakupy są bardzo trudne. Zwłaszcza w dobie wszechobecnego bombardowania reklamami, wmawiającymi nam, że bez czegoś nie można żyć.
Telefon? 5 letni Iphone (bo lubię ekosystem, ale nie lubię płacić za zabawkę w 80% do robienia screena memów czy oglądania yt za 5k).
W dzisiejszych czasach żyjemy w takim dobrobycie, że prawie żadnym wyzwaniem nie jest kupno sobie nowego gadżetu.
“Dzisiaj nie jest sztuką kupić sobie jakąś zabawkę. Sztuką jest jej sobie odmówić i nie kupić.” 🙂
A zegarek? Garmin instinct. Nie ma taki toporny design, a’la Casio G-Shock (brak ekranu dotykowego, nfc).
A ma wszystko, czego potrzebuję. A nawet za dużo… 😉